czwartek, 5 lutego 2015

Między świetami a Nowym Rokiem part II

Ze specjalną dedykacją dla Marcysi i Mai :)

Zimowisko ewidentnie kojarzy mi się z zapachem smecty, wodami leczniczymi przy dźwiękach fortepianu (szczawy wodorowęglanowo-sodowo-wapniowo-magnezowymi), pewnym uroczym Smokiem i nocnymi pogaduchami z Małym Księciem. A wszytsko to w całkowitej wolnosci i zaufaniu do Boga :D

Na wyjeździe działo się oczywiście dużo więcej. :) Czterech dni  bowiem nie sposób streścić w jednym zdaniu. Niestety w miarę upływu czasu wykładniczo zapominam o rzeczach które mi się nie udały i zaczynam wręcz koloryzować. Można powiedzieć że po nie całym roku jestem gotowa się przyznać do całkiem udanego i zaplanowanego wyjazdu.

Ale chyba nie tym razem. To co zaplanowałam zupełnie nie wyszło. Plany zmieniały się jak w kalejdoskopie. I ciągle traciłam grunt pod nogami. Czas do wyjazdu wlókł się niesamowicie, pozostawiając złudzenie pewności wyrobienia się ze wszystkim. Wszystko odwróciło się po pierwszym dniu. Czas nagle przyspieszył, alternatywa zastępowała alternatywę, szkice ołówkiem znajdowałam akwarelami w zapomnianym korytarzu, pokryte kurzem.

To czego nie widziałam lub widzieć nie chciałam, Rozsądna bolenie uświadomiła mnie tuż po powrocie. Całkiem wyraźnie podkreśliła wszystko na czerwono.  Zupełnie jak na egzaminie. Gdybym wiedziała jakie błędy mogę popełnić, zabezpieczyłabym się zawczasu, i odpowiednio wszystko rozegrała.

Ale od początku:
Już na obozie udało nam się ustalić, że na zimowisko jedziemy z naszym środowiskiem. Termin który wszak do końca nikomu nie pasował został podany na początku października. Po różnych wewnętrznych sporach i kłótniach, musiałam odpowiedzialnie podejść do sprawy. Oparłam się pokusie odwołania zimowiska, i zrezygnowałam z wyjazdu na Taize planowanego chyba prawie 9 miesięcy… Zaczęłam wprowadzać Plan A, mimo ze nie do końca byłam do niego przekonana.
I kiedy już to wszystko w pełni zaakceptowałam w pełnym zaufaniu że On wie co robi, dostałam prezent. od Niego :D Termin został zmieniony! i miejsce też.

I tu trzeba było wdrażać Plan B.


Plan B zakładał odpowiedzialność! To był całkiem dobry pomysł dopóki okazał się niewypałem. Dziewczyny odpowiedzialne za pół wyjazdu całkiem odpowiedzialnie podeszły do sprawy matury i wycofały swoje kandydatury z wyjazdu. Ze stoickim spokojem wprowadziłam plan C. Zgodnie z jego założeniami wszystko się waliło i sypało. Same problemy. Jednym przysłowiem z deszczu pod rynnę. Zanim jednak wprowadziłam Plan D, opanowałam sztukę teleportacji oraz bycia w dwóch miejscach na raz niemal do perfekcji :)

Plan D dotrwał do świąt. W między czasie udało mi się zapomnieć o wszystkim. Święta i wyjazd na Taize pochłonął mnie bez reszty. O moich planach przypomniałam sobie 10 godzin przed wyjazdem mojej siostry na zimowisko, która drukowała dla mnie całkiem nieprzydatne materiały na zajęcia. Tzn wtedy jeszcze były przydatne, a przynajmniej tak zakładał plan E wprowadzony naprędce o 2 w nocy z marnym WiFi w centrum Pragi. W kolejne dni amnezja zimowiskowa utrzymywała się. Co nie do końca było moją winą. Zdążyłam się zakochać i zatęsknić…  

Podróż właściwa wydawała się całkiem prosta. Polski Bus, pociąg, chwila na pieszo i już jestem. Nic całkiem mylnego. Na początku ledwo zdążyłam na Polskiego Busa, trzy razy wychodziłam złym wyjściem z metra (Praskie metra mają miliony wyjść – za każdym razem wychodzisz inaczej niż chcesz), potem prawie wylądowałam w Krakowie. Zrezygnowałam tylko ze spaceru na rzecz pięknego autobusu miejskiego za złoty dwadzieścia, który podwiózł mnie pod sam ośrodek. Prawie.

Dalej szłam już pieszo. Po chwili dotarłam do olbrzymiego budynku, który przypominał Straszny Dwór. Po wejściu do środka zaczęłam się zastanawiać czy aby na pewno jestem we właściwym miejscu. Wokół mnie bowiem nie było żywego ducha. Cisza dzwoniła w uszach, od czasu przerywana dźwiękami dochodzącymi z rur.  Zebrawszy się na odwagę weszłam na piętro, gdzie moje wątpliwości zostały natychmiast rozwiane przez ogromną zieloną tablicę z punktacją drużyn.

Po dotarciu do właściwego pokoju, który dzieliłam z Rozsądną, padłam w objęcia Morfeusza, nie przejmując się niczym i nikim. Rano (za 2 godziny!) mieliśmy wyjść na wycieczkę w góry, miałam więc całe przedpołudnie na obmyślanie planu E  był potrzebny już po obiedzie. Na wieczornym kominku byłam zaś świadkiem przemiany moich dziewczyn. Temat który jakkolwiek mógł się wydawać prosty i nieskomplikowany okazał się tematem – rzeką, a my popłynęłyśmy w raz z jej prądem. Wszyscy z niecierpliwością wyczekiwaliśmy kolejnego kominka łącznie z Rozsądną która ubolewała nad swoją nieobecnością.

Rozsądna była całkiem rozsądna :) Przede wszytskim uchroniła mnie przed powrotem do Warszawy zabierając ze soba grono moich wędrowniczek w góry. Potem tylko krążyła niczym sęp nad ofiarą udając szarą myszkę :D Krążyła i podpowiadała z wysublimowaną nieśmiałością. Nie wtrącała się a jednak czułam jej wzrok na sobie.

Kolejne dni przynosiły coraz to nowe niespodzianki i zaspodziewajki. Zwiedzałyśmy okoliczne XIX kamieniczki i piekarnie rodem z PRLu, Sanatoria, Zdrojowe Domy pod pozorem ściągnięcia uwagi Wielmożnego Króla Przewodnika, Pijalnie Wód w której ugościł nas sam Wielki Muzyk. W między czasie wspinałyśmy się na okoliczne wzgórza z zamiarem przepędzenia Złych Nawyków, udało nam się również stoczyć Wielką Bitwę mając pod dostatkiem śnieżnej amunicji. na zakończenie wyjazdu miałyśmy zaszczyt oglądać  nieopodal przykrytego białym puchem Świerku artystyczny festiwal harcerzy i harcerek. 

O ile przejazd do Wrocławia upłynął spokojnie, o tyle przejazd pociągiem relacji Wrocław  - Warszawa do takich nie należał. Przez 5 godzin podróży latałam przez pół pociągu pomiędzy moimi wędrowniczkami, a kadrą szczepu starając się rozsądnie rozdzielić czas by wilk był syty i owca cała :P 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz